Pójdź, mój miły, powędrujemy w pola,
nocujmy po wioskach!
O świcie pospieszmy do winnic,
zobaczyć, czy kwitnie winorośl,
czy pączki otwarły się,
czy w kwieciu są już granaty:
tam ci dam miłość moją.
Pnp 7, 12-13
254 kilometry. 11 dni. Nic takiego. Tysiące ludzi to robi. Żaden wyczyn. Są tacy, co idą 700. Są tacy, co idą z Polski. My wybraliśmy się z Porto stawiając na wariant portugalski i licząc, że będzie trochę mniej tłoczno. Zboczyliśmy z drogi dwa razy – już w pierwszy dzień, po to by przez jakiś czas iść samym brzegiem oceanu, oraz później, chcąc zgubić parę staruszków, którzy szli w naszym tempie (a może my w ich?) wybraliśmy o jeden dzień dłuższy wariant Camino Espiritual. Para staruszków oczywiście nie szła z nami, ale spotykając ich już czwarty dzień na trasie stwierdziliśmy, że… coś tu nie gra. Byli nieziemsko sympatyczni. Pani staruszce myliło się, czy ma 67 czy 76 lat, a mimo to nie dało się jej i jej męża za żadne skarby wyprzedzić. Już jest jasne, dlaczego zboczyliśmy z trasy?
***
Zaczynałam pełna entuzjazmu. Zwykła trasa ma 27 kilometrów, a brzegiem oceanu 33? Żaden problem! Padając na trawę w parku po 6 (!) kilometrach jeszcze nie zaczęłam wątpić w swoje możliwości. Brzeg morza to upał. Skwar. My nie zaczęliśmy o świcie, bo musieliśmy czekać do 9:00 rano pod katedrą w Porto, aby kupić credencial – specjalny paszport Pielgrzyma, w którym zbieraliśmy pieczątki. Wieczorem namiot rozbijaliśmy w trybie zombie po to, by… następnego dnia pomylić drogę!
***
Oszukiwanie. Oszukujesz wtedy, kiedy zamiast iść piechotą, jedziesz autobusem lub taksówką albo na stopa, choćby kawałek trasy. Raczej nikt ci tego nie udowodni, ale też… po co to robić? Świadectwa przejścia Camino przecież nie można wpisać sobie do CV – każdy to robi dla siebie. A komu chciałoby się wybierać w taką podróż, żeby później myśleć, że przeszedł ją „na pół gwizdka”? Ale my… pomyliliśmy trasę już drugiego dnia. Zamiast jasnoniebieską (która wraca na trasę Camino Portugues) poszliśmy ciemnoniebieską (czyli Camino de la Costa). Wszystko po drodze nam się zgadzało, gdyby nagle… zza rogu nie wyłonił się ocean. Przyznaję się – przejechaliśmy wtedy taksówką z tego miasta, w którym byliśmy, do tego, w którym myśleliśmy, że jesteśmy. Biję się w pierś. Ale w sumie – pojechaliśmy na wschód, a nie na północ, więc może to nie aż takie straszne?
***
Dzień trzeci. Patrząc na to w całości prawie przestawałam wierzyć, że to w ogóle da się zrobić. Jedna okropnie długa trasa utkana z wywalczonych kilometrów – jeden po drugim. Po drodze rozważam, kim mógł być człowiek, który jako pierwszy oswoił konia i z serca mu błogosławię, tak jak i temu, który wymyślił koło, silnik, samochód i samolot. A tymczasem ja szłam piechotą czasem podziwiając widoki, czasem wkurzona na siebie (w końcu to był mój pomysł), zachodząc w głowę, jak to się dzieje, że setki ludzi pakuje plecak i idzie dziesiątki kilometrów zbierając pieczątki jak dzieci. A czasem po prostu o niczym nie myślałam i szliśmy dalej.
***
Zrodziły się pytania. Czy moje ciało mi to wybaczy? I zaraz później – a czy wybaczy mi tysiące kaw i siedzący tryb życia? Chyba nie takie rzeczy ludzie przechodzili, prawda? Na Camino dobre buty to podstawa. A w życiu?
***
Staruszków poznaliśmy w albergue Casa Fernanda (albergue to takie schronisko dla pielgrzymów). W prawdzie mieliśmy ze sobą namiot, jednak do życia potrzebny jest także prysznic, a owo albergue było jedynym pośrodku niczego. Fernanda jest niesamowitą Portugalką, właścicielką kotów, psów, kaczek, kur i mini-świnki. Gotuje przepyszne jedzenie. Jedyny jej mankament to to, że przedstawiała Yousefa wszystkim nowym gościom jako „Yousef z Izraela”, ale sama przyznała, że nie ma pojęcia, co się tam dzieje, a „Izrael” jest łatwiej zapamiętać. Dwoje staruszków pochodzi z Holandii, a trasę zaczęli w Tomar, a nie w Porto (700 kilometrów, bagatelka). Kolację uświetnili występem staruszka na guitalele i dowiedziałam się przy okazji, że coś takiego istnieje. Było też wino domowej roboty i agua caliente. Bardzo, bardzo mocny alkohol.
***
Mijasz setki domów. Tysiące ludzi ogląda cię w nienajpiękniejszej wersji. Myślałam, że najbardziej doskwierać mi będzie ciągłe noszenie plecaka, a tymczasem bolały mnie tylko i wyłącznie stopy. Czy to nie dziwne? Przed wyjazdem czytając jakieś forum trafiłam na wpis dziewczyny martwiącej się o noclegi na trasie. Ktoś jej odpisał, że „przecież będziesz na Camino, a więc wszystko będzie dobrze”. A przecież każdego dnia śpisz gdzie indziej, często nawet nie masz pojęcia, czy będzie miejsce, a jeśli nie, czy niedaleko jest inne schronisko. Czasem trzeba iść dalej. A mimo wszystko ktoś jej napisał, że „przecież na Camino wszystko będzie dobrze”. Czy w życiu nie można sobie z taką łatwością myśleć to samo?
***
Dzień… kolejny. Jak to się dzieje, kiedy ludzie zamykają w jednym zdaniu „Byłem na Camino”, jakby to było takie proste? Jakby nie pamiętali tego zmęczenia? Czy to możliwe, że ktoś to przeszedł „tak po prostu”? Tyle kobiet mówi „urodziłam dziecko”, choć te dwa słowa w ogóle nie wyrażają wysiłku i bólu, jaki się z tym wiązał. Czy ja też kiedyś z taką łatwością będę wyliczać „przeszłam Camino”, „urodziłam dziecko”, jakby oba były bułką z masłem?
***
Rano idę jak maszyna i nawet nic nie czuję. Potem przychodzi kryzys. To fajne uczucie – być ciągle w drodze i wszędzie pojawiać się tylko na chwilę. Idziemy przez wioski, wioseczki, miasta, pola, mosty, a za każdym zakrętem jest nowy, niesamowity widok. To wszystko jest totalnym przeciwieństwem budowania sobie domu i zbierania swoich „śmieci”. Tu jest tylko droga.
***
Książkowy przewodnik informuje, że po drodze miniemy kamień milowy. Prawdziwy, oryginalny kamień milowy z czasów rzymskich. Wow. Jakby nie starczała myśl, że ziemia, po której chodzisz ma kilka milionów lat, a całe twoje zmęczenie to dla wszechświata żaden dystans. Jesteś tylko marnym pyłkiem, który pojawia się na chwilę i znika z nostalgią dotykając ten wielki i prastary kamień. Chciałbyś osiągnąć tak wiele, a tymczasem chwilę później największym dobrem ludzkości staje się… papier toaletowy.
***
Przed wyjazdem trafiłam w internecie na wywiad z młodym małżeństwem, które do Santiago wybrało się z Polski. Idę i myślę. Ciekawe, ile razy po drodze przyszło im do głowy, że to był durny pomysł, ale mimo wszystko idą dalej, bo w końcu udzielili już tylu wywiadów, że głupio byłoby się wycofać?
***
Ciekawostki o Hiszpanach.
- W kawiarniach praktycznie zawsze dają coś słodkiego do kawy całkowicie za darmo
- W restauracjach zamykają kuchnię o określonej godzinie (np. o 16:00) i otwierają dopiero wieczorem. W międzyczasie można jednak przyjść na kawę
- Mają maszyny do kupowania papierosów w barach i nie mam pojęcia, jak to sprawdzają, aby nie kupowały ich osoby poniżej 18 roku życia
- Pozdrawiają nieznajomych mijanych na ulicy.
***
Ostatnie kilometry przed Santiago były najgorsze. Miasto majaczyło w oddali, a my je prawie całe okrążyliśmy (a przynajmniej tak mi się wydawało). Tak prowadziły strzałki. Nie sądziłam, że tak będę tracić cierpliwość, ale to naprawdę była tortura.
„Wszystko zależy od motywacji” – to moja częsta odpowiedź na pytanie, „Jak to się stało, że znasz kilka języków?” To temat na osobnego posta, jednak tutaj powiem tylko jedno – jeśli podoba Ci się mój artykuł, polub go, a jeśli podoba Ci się cały blog, polub mnie na Facebooku i zaglądaj tu częściej! Nic nie motywuje bardziej, niż widzieć, że ktoś zagląda do Betlejem spędzić tu kilka chwil!
Temat Camino jest na moim blogu pewnym offtopic :). Ciekawi Cię jednak również chrześcijaństwo Bliskiego Wschodu, Ziemia Święta i muzyka orientalna? Dołącz do naszej listy mailingowej, gdzie podzielę się z Tobą modlitewną muzyką Bliskiego Wschodu i opowiem o historii i współczesności chrześcijaństwa na Bliskim Wschodzie! Piszę także opowiadania historyczne, które przeniosą Cię na Bliski Wschód!