Zacznijmy od tego, że jeśli kiedykolwiek miałam jakąś „pracę marzeń”, to było nią właśnie to – pracownik organizacji humanitarnej. Wymyśliłam to jako nastolatka zachwycona pracą w wolontariacie oraz tym, jak szybko łapałam języki. Pomysł nauki arabskiego pojawił się nagle – i już mnie nie opuścił.
Znajomość języka arabskiego nie jest wymogiem, aby dostać pracę w organizacji pomocowej. Jest za to ogromnym plusem (o ile rejon zainteresowań to kraje arabskie rzecz jasna), a te umiejętności, które są potrzebne trudno zdobyć na studiach. Istnieją w prawdzie akademickie specjalizacje dotyczące pomocy humanitarnej, jednak nie studiowałam na takim kierunku, więc nie mogę się wypowiedzieć – może ktoś z czytelników coś doda w komentarzach.
Ja za to postawiłam na wolontariat. To tam chciałam zdobyć doświadczenie, a na studiach postarać się o konkretne narzędzie, jakim jest znajomość j. arabskiego w mowie i w piśmie (to dwie różne rzeczy). Od kilku miesięcy natomiast to zajęcie jest już moją pracą – dziś podzielę się kilkoma fałszywymi przekonaniami na ten temat.
Jeśli jesteś pracownikiem humanitarnym to znaczy, że pracujesz za darmo
To pierwsza rzecz, jaka ogromnie dziwi moich rozmówców. „Jak to, dostajesz za to wypłatę? Ja myślałam, że to robisz społecznie!” Hmmm, ciekawe. Od wszelkich organizacji charytatywnych, a tych kościelnych w szczególności wymaga się, aby pracowali w nich wolontariusze. Za to księgowość ma być transparentna i bez zarzutu jak w firmie! Raporty na stół!
A więc – tak, pracownicy organizacji charytatywnych dostają wynagrodzenie dlatego, że prowadząc ogromne projekty nie poświęcają na to kilku godzin tygodniowo, a… kilka godzin dziennie. Nie mówiąc już o wyjazdach. Ciężko byłoby pracować na etacie, po godzinach pisać rozliczenia projektów o siedmiocyfrowym budżecie, a zamiast na urlop… jechać na monitoring projektu. Jak już wspomniałam – doświadczenie zdobywałam jako wolontariuszka i wymiar mojej pracy był zupełnie inny. Pełnoetatowy wolontariat natomiast (takie również mi się zdarzyły) to coś wykonalnego na studiach podczas wakacji (o ile masz to szczęście, że nie musisz wtedy zarabiać) lub podczas urlopu studenckiego. Później na wszystkich czekają rachunki w skrzynce na listy.
Jeśli dostajesz za to pieniądze, to znaczy, że wzbogacasz się na cudzej biedzie
Tutaj muszę przyznać, że mam mieszane uczucia. Rzecz się ma bowiem trochę inaczej w polskich organizacjach, a inaczej na zachodzie. Nie zarabiam głodowych stawek, natomiast jako osoba biegle znająca j. arabski (i kilka innych języków) mogę otwarcie przyznać, że w korpo zarobiłabym więcej. Piszę tego posta w Jordanii i siedzę sobie w przytulnym hosteliku, a nie w pięciogwiazdkowym hotelu.
Jednak – czy wszyscy to robią dla idei? Sama nie wiem. Fakt, że im wyższe stanowisko (ja dopiero zaczynam), tym bardziej stajesz się ekspertem w swojej dziedzinie, jednak nie obce są mi historie o tych „wielkodusznych” specjalistach wielkich organizacji międzynarodowych przyjeżdżających gdzieś na inny kontynent z projektem, który polega na aktywizacji zawodowej jakiejś konkretnej grupy beneficjentów, którzy docelowo mają zdobyć pracę. I teraz wyobraźcie sobie, że beneficjenci tego projektu wykonujący dajmy na to ciężką pracę fizyczną w pełnym słońcu zarabiają 6 (!) razy mniej od koordynatora tego samego projektu siedzącego sobie wygodnie za biurkiem pod klimatyzacją. A w weekend ów koordynator na szkolenie jedzie sobie do miejscowego Sheratona. No cóż… Oczywiście rozumiem, że ten człowiek koordynujący projekt musi mieć jakieś konkretne umiejętności Prawdopodobnie zresztą jest o wiele bardziej wykwalifikowany niż ten beneficjent wykonujący prostą pracę. Ale… żeby 6 razy więcej? Osobiście uważam że to ogromna przesada
Ratujesz świat i zbierasz umierających z ulicy
To w dużej mierze zależy od specjalizacji. Jeśli jesteś lekarzem, to jest oczywiste, że przypadki bezpośredniego ratowania komuś życia nie będą ci obce. Być może akurat pracujesz w terenie i kilka miesięcy siedzisz gdzieś na pustyni i potrzebujących spotykasz dość często. Jednak przyznać należy, że ogromna część takiej pracy to… papierki. Wnioski, raporty, faktury, zdjęcia, sprawozdania, zastanawiasz się, jak naprawić drukarkę, jak wydrukować naklejkę na kopertę itd. I… to jest ok! Specyfika projektów może być różna i zawierać więcej lub mniej bezpośredniego kontaktu z najbardziej potrzebującymi, jednak, gdybym miała wskazać najbardziej przydatne umiejętności w pracy, którą wykonuję, byłyby to: a) język angielski is a must, a język lokalny an asset; b) bycie ogarniętym (I do my best); c) EXCEL.
Nie czarujmy się, jedna osoba nie naprawi całego świata – wierzcie mi, że nawet jako nastolatka przed maturą z głową pełną marzeń nie łudziłam się w tym temacie. Muszę jednak przyznać, że zdarzają się też przypadki, kiedy autentycznie mam gulę w gardle i chce mi się płakać. Było tak, na przykład, kiedy tłumaczyłam wypowiedź syryjskiego biskupa z Aleppo podczas jego wizyty w Polsce. Powiedział, że jego siostrzenica zanim nauczyła się mówić „mama” i „tata”, naśladowała odgłosy wybuchów „bam, bam”. Podczas jednej z wizyt terenowych tutaj w Jordanii poznałam Syryjczyka i jego trzy córki. Facet miał łzy w oczach już od kiedy weszliśmy do jego domu, a głos łamał mu się przez cały czas. Wychowuje córki sam (żona go opuściła kiedy najmłodsza miała rok), z naszego projektu otrzymuje 150 dinarów miesięcznie, a sam wynajem mieszkania to… 200 dinarów. Dodam tylko, że jako Syryjczyk nie może legalnie pracować w Jordanii, a jako jedyny opiekun córek (najstarsza ma 9 lat) nie może też pracować całymi dniami (kto wtedy zajmie się dziećmi?). Kiedy wyrzucili go z poprzedniego mieszkania włóczył się z nimi po ulicach przez 5 dni (!), a moment, kiedy jego żona wyszła z domu zostawiając jego i dzieci pamięta z dokładnością co do godziny (czyli datę i godzinę). Takie spotkania… po prostu zmieniają patrzenie na świat.
Duże organizacje tylko tracą kasę i nie niosą autentycznej pomocy
Cóż, znów nic nie jest czarno-białe.
Z jednej strony, projekt o stosunkowo niskim budżecie, mający objąć pomocą załóżmy 400 beneficjentów wymaga praktycznie takiego samego nakładu pracy co projekt o podobnym charakterze mający objąć pomocą 3000 osób. Z tej perspektywy wielkie machiny humanitarne działają globalnie i chwała im za to. Mają również więcej możliwości dokładnego zbadania terenu i maleje prawdopodobieństwo, że pomogą jakiejś grupie osób, kiedy trzy wioski dalej ktoś potrzebuje bardziej.
A z drugiej strony… Nie wspominałam gdzieś wyżej o pracownikach organizacji międzynarodowych spędzających weekend w Sheratonie?
To jest praca jak każda inna
Zdecydowanie nie, przynajmniej nie dla mnie. Kiedy pracowałam w firmie, o godzinie 16:00 wyłączałam komputer i już nic mnie nie interesowało. A dziś – po prostu robię to, co trzeba, nawet kiedy czasem trzeba trochę więcej. Dla mnie to nie tylko praca, ale także służba.
Inny aspekt często obecny w tego typu pracy to fakt życia „od projektu do projektu”. Bywa, że pracownicy nie są zatrudnieni w organizacji na stałe, tylko… na projekt. To jest trochę tak, jakby co rok albo dwa musieli od nowa szukać pracę. Życie wielu organizacji zależne jest od zewnętrznych dotacji. Dostaniesz – pracujesz. Nie dostaniesz – piszesz kolejny wniosek (rzecz jasna żaden donor nikomu nie płaci za czas poświęcony na przygotowanie wniosku).
Ta praca jest dołująca
To zależy od indywidualnych skłonności. Często bywam wzruszona historiami osób potrzebujących. Muszę przyznać, że ich doświadczenia mnie uwrażliwiają, a patrzenie na świat przez pryzmat ich życia sprawia, że nabieram trochę pokory. To jest dla mnie bardzo cenne. Dzielenie się jest ogromną radością, nawet jeśli wiąże się ze spotykaniem ludzi cierpiących. Poza tym poza oglądaniem ludzkich dramatów często też można spotkać świadectwa osób chcących bezinteresownie pomóc i to jest bardzo budujące.
Poza tym… po świecie również chodzą i tacy ludzie, którzy celowo wyolbrzymiają swoje potrzeby, aby otrzymać pomoc, podczas gdy prawdziwie potrzebujący wstydzą się o pomoc poprosić. Ci pierwsi też potrafią „pomóc” nabrać trochę dystansu do tego, co robię.
Wow, poświęcasz się dla dobra świata! Podziwiam!
Nie podziwiaj 🙂 Ja sama siebie nie podziwiam. Lubię to, co robię i nie widzę w tym poświęcenia. Praca w pomocy humanitarnej ma jednak wiele oblicz – często wiąże się z długimi wyjazdami na misje, co może prowadzić do zaniedbania relacji rodzinnych lub do tego, że w ogóle się nie założy rodziny. Wtedy faktycznie w jakiś sposób jest „poświęceniem”, jeśli ktoś chciał zakładać rodzinę. Ja obecnie w większości pracuję na miejscu w Warszawie, a wyjazdy nie są długie. Poza tym mam to szczęście, że mój mąż pracuje ze mną 🙂
Uff, sporo tego! Mam nadzieję, że nikogo nie zanudziłam. To prawda, że za wieloma dramatami ludzkimi stoją konflikty polityczne (a nie np. katastrofy naturalne). Szczególnie w sferze Bliskiego Wschodu, z którym jestem związana. Te konflikty i wojny kosztują o wiele więcej niż miliony dolarów ładowanych w pomoc humanitarną (a żeby było śmieszniej, niejeden kraj ładuje pieniądze jednocześnie i w wojnę, i w pomoc). To sprawia, że czuję się czasem, jakbyśmy wlewali wodę do dziurawego naczynia. To mnie jednak nie zniechęca.
Ciekawi Cię chrześcijaństwo Bliskiego Wschodu, Ziemia Święta i muzyka orientalna? Dołącz do naszej listy mailingowej, gdzie podzielę się z Tobą modlitewną muzyką Bliskiego Wschodu i opowiem o historii i współczesności chrześcijaństwa na Bliskim Wschodzie! Piszę także opowiadania historyczne, które przeniosą Cię na Bliski Wschód!