W dzisiejszej refleksji dużo będzie subiektywnych odczuć, od razu ostrzegam 🙂 Jest ona trochę kontynuacją mojego poprzedniego wpisu na temat opowieści na temat muzyki 432 Hz. Robiąc research do tamtego wpisu trafiłam na mnóstwo stron i blogów na temat przeróżnych szkół duchowości, medytacji, leczenia, terapii (wszystko w takim mniej lub bardziej „New Age” stylu). Zaczęłam się zastanawiać, co przyciąga ludzi do takich „nurtów” duchowości. No właśnie, co?
Prawie wszyscy wierzymy w coś niedorzecznego
Zacznę od tego, że nie można (moim zdaniem) próbować obalać postulatów innych wiar – czy to religii, za którymi stoi jakaś głębsza myśl, czy powierzchownych nurtów duchowości poprzez wyśmiewanie tego, w jak niedorzeczne rzeczy wierzą. Trzeba bowiem spróbować wyjść z siebie i stanąć obok, aby zobaczyć, że opowieści o częstotliwości wibracji kosmosu są równie niemożliwe naukowo co poczęcie z Ducha Świętego – czyż nie? Z drugiej jednak strony chrześcijaństwo (choćby w katechizmie KK) nie postuluje, że poczęcie z Ducha Świętego da się wytłumaczyć naukowo – wierzymy bowiem, że stało się to za sprawą Boga i jest to kwestia wiary. Tymczasem podczas mojej „wycieczki” do różnych zakątków internetu w sprawie muzyki 432 Hz, znalazłam mnóstwo prób naukowego potwierdzenia, dlaczego „ma to sens”, choć wszelkie dowody fizyczne czy historyczne wskazują na coś innego.
Wiara to nie tylko cukierki
Rozmyślając tak przy przeglądaniu strony, na której można było zapisać się na medytacyjne warsztaty terapii wibracjami czy inne turnusy medytacji przy dźwiękach natury zrozumiałam jednak, w czym tkwi atrakcyjność tych propozycji.
Po pierwsze, już na pierwszy rzut oka, są po prostu intrygujące, wzbudzają ciekawość (szczególnie kiedy przedstawiane są jako jakaś tradycyjna duchowość mnichów z Dalekiego Wschodu – zazwyczaj jednak raczej są karykaturalnym uproszczeniem tamtych duchowości i filozofii). Otoczone są miłymi obrazami – natura, jeziora, kwiaty, ptaki – komu to wszystko kojarzyłoby się źle? Po drugie – duchowość. Wszyscy jej potrzebujemy i wielu ludziom z przeróżnych przyczyn ciężko ją znaleźć w Kościele. A po trzecie (i chyba najważniejsze) – jest to duchowość, która niczego nie wymaga, nastawiona jest przede wszystkim na przyjemność jej odbiorcy. Chodzi w niej przede wszystkim o dobre samopoczucie tu i teraz przy jednoczesnym odrzuceniu np. podjęcia walki o jakąś trudniejszą niż „wdech-wydech” wartość. A ten brak wysiłku i nastawienie na przyjemność jest bardzo współmierny z tym, jakie wartości są dziś promowane w popkulturze.
Można by więc teraz zapytać – dlaczego w ogóle ktoś miałby więc podejmować trud wymagającej tysiąca trudnych rzeczy wiary chrześcijańskiej, skoro może zaspokoić swoją potrzebę duchowości na warsztatach medytacji na łonie natury, gdzie nikt nie będzie wbijał mu do głowy nauk o pokorze, wierności, czystości i przebaczeniu wrogom?
Dlaczego?
Myślę, że dlatego, że między uczuciem głębokiego relaksu a znalezieniem odpowiedzi na pytanie „Dlaczego na świecie jest zło?” jest długa droga. A tymczasem człowiek w życiu zadaje sobie mnóstwo trudnych pytań, nie tylko to. Może oczywiście zachwycić się wykładem o mocy kamertonów, ale czy tam znajdzie odpowiedź na śmiertelnie poważne pytanie swojego dziecka o to, „Co się z nami stanie po śmierci?”
A więc tak, chrześcijaństwo to bardzo wymagająca droga. Nigdy nie jest to jednak trud bezcelowy i wierz mi, że ma do zaoferowania znacznie więcej, niż frazes „cierpienie uszlachetnia”. Każdy chciałby znaleźć szczęście w prostym poradniku. Tego było już mnóstwo! Ikigai – japoński sekret szczęścia, dieta długowiecznosci z japońskiej wyspy Okinawa, Hygge – duński klucz do szczęścia – to wszystko świadczy o tym, jak bardzo tego szczęścia, harmonii i spokoju pragniemy (to bardzo intrygujące, jak czytelników pociągają te tytuły z obcymi słówkami „nazwami” tych filozofii i diet szczęścia i długowieczności).
Mam jednak nadzieję, że nie wykorzystasz moich słów do tego, aby zagrzmieć, że „ludzie to teraz tacy wygodniccy, wszystko chcą małym kosztem”, czy (o zgrozo) „żal mi ich”. Śmiem bowiem twierdzić, że kij ma dwa końce i często to nie wygodnictwo decyduje o tym, że ktoś zamiast na rekolekcje wybiera się na weekend buddyjskiej medytacji. Bardzo często to my sami chrześcijanie nie potrafimy ani słowem ani czynem dać świadectwo tej głębi wiary. Nie zwalajmy wszystkiego na szerzącą się propagandę postulując, że my nie mamy sobie nic do zarzucenia w tej kwestii. Może my sami nie dajemy świadectwa o tym, że te wszystkie zasady i przykazania mają sens?
PS Tworzę muzykę chrześcijańską w bliskowschodnim stylu i właśnie pracuję nad swoją debiutancką płytą. Czy chcesz zajrzeć za kulisy powstającego albumu? Dołącz do listy oczekujących!