Jakiś czas temu stworzyłam wpis o wszystkich formalnościach, jakie musieliśmy spełnić z moim obecnym mężem, aby zamieszkać w Polsce.
Co prawda nie chcieliśmy mieszkać w Polsce, jednak jako że mój ówczesny narzeczony jest obywatelem drugiej kategorii w swoim kraju, nie miałam możliwości zamieszkać w Palestynie. O tym też można dużo mówić, więc postaram się nie zbaczać z tematu.
Dziś przyszła kolej na dalszą część tej porywającej historii… ślub cywilny (i legalizacja pobytu w Polsce).
Procedura legalizacji pobytu
Kiedy cudzoziemiec (jakże uwielbiam to słowo!) pragnie zalegalizować swój pobyt w Polsce, winien jest zgłosić to jeszcze w czasie swojego legalnego pobytu w kraju. Na taką wizytę w urzędzie, na której złoży wniosek musi jednak czekać… kilka tygodni. Jeśli więc jego wiza jest krótsza, to pozostaje mu tylko złożyć dokumenty w biurze podawczym i czekać na swoją kolej.
Ten ruch wydłuża procedurę czekania o jakieś 3 miesiące. W tym czasie cudzoziemiec może:
- wałęsać się po ulicach i galeriach handlowych
- odwiedzać muzea
- zapisać się na kurs j. polskiego
3 miesiące nicnierobienia to jeszcze nie koniec świata. Okazuje się jednak, że po owych 3 miesiącach cudzoziemiec zostanie wezwany do urzędu na jakieś 30 sekund po to, by pokazać oryginał paszportu i złożyć odciski palców. A później ma czekać… kolejne 2 miesiące (a wtedy to i tak nie koniec). Nadal może całkiem legalnie spacerować po ulicach Warszawy.
Aplikując nie byliśmy jeszcze małżeństwem, a więc powodem, dla którego ubiegaliśmy się o legalizację pobytu był dokładnie powód o treści „Inne”. Innymi słowy… konkubinat. Do wniosku (poza nieśmiertelną opłatą, potwierdzeniem wynajmu mieszkania i kopią paszportu) dołączyliśmy więc też… nasze zdjęcia potwierdzające, że jesteśmy razem. Śmiesznie, prawda? Mieliśmy już także datę ślubu, a więc potwierdzenie z USC, że ślub się odbędzie również zostało dołączone.
I czekaliśmy.
Tymczasem w Urzędzie Stanu Cywilnego…
Teoretycznie, aby wziąć ślub, wcale nie potrzeba wielu dokumentów. Ja potrzebowałam praktycznie tylko dowód osobisty, gdyż to było w moim mieście i akt urodzenia nie był potrzebny (tylko opłata). Przyszły małżonek z zagranicy natomiast przedstawia (w obecności tłumacza przysięgłego):
- dowód tożsamości
- akt urodzenia (z tłumaczeniem przysięgłym)
- dokument stwierdzający, że (uwaga uwaga!) „według prawa swojego kraju może zawrzeć związek małżeński za granicą” (z tłumaczeniem przysięgłym)
Tak się składa, że to ostatnie jest dosyć łatwe do zdobycia w innych krajach UE, które mają podobne formalności i praktycznie każdy urząd ma takie zaświadczenie gotowe. Istnieje tu jednak pewna luka w prawie. Otóż dla nas powiedzieć, że „ktoś ma prawo wziąć ślub” jest równoznaczne z tym, że ktoś jest albo kawalerem, albo wdowcem, albo po rozwodzie.
A gdzieś na Bliskim Wschodzie w urzędzie usłyszysz tak:
– Chce pan papier, że może pan wziąć ślub za granicą? U nas prawo to islam proszę pana, możemy panu napisać, że może pan mieć cztery żony.
…
Jak jesteście się w stanie domyślić – pani w USC tylko złapała się za głowę słysząc coś takiego. Z pomocą przyszedł więc Kościół. Tak się składa, że od kilku lat chrześcijanie w Palestynie mogą pewne kwestie załatwiać w tzw. sądach kościelnych (a dokładniej – sprawy o ślub, rozwód i dziedziczenie, bo tutaj są spore różnice z islamem). Innymi słowy nie ma na terenie Palestyny czegoś takiego jak „ślub cywilny” (ale z tego co wiem, nikt jeszcze z tego powodu nie protestował). Sprawy ze ślubem załatwiasz w urzędzie państwowym (którego prawo opiera się na islamie) albo w sądzie kościelnym.
Tak więc mój Ukochany otrzymał z takiego właśnie kościelnego urzędu zaświadczenie, że:
- jest ochrzczony
- przyjął bierzmowanie
- nie zawarł jeszcze świętego związku małżeńskiego
- i według prawa swojego kraju może wziąć ślub za granicą.
Tadam!
Urząd „świecki” (czyt. muzułmański) przybił tam tylko jedną pieczątkę, pobrał za to opłatę i już mogliśmy brać ślub.
Kameralny, cudowny i z tłumaczem przysięgłym 🙂
Tutaj nikt nie mówi po angielsku
Wróćmy jednak do urzędu ds. cudzoziemców. Uzbrojeni w akt małżeństwa powędrowaliśmy tam, aby zmienić powód wydania karty pobytu z „Inne” na „Pobyt z rodziną”. Zaproszono nas na wywiad. Ja, on i tłumacz (nie uwierzycie! nie musi być przysięgły). Zaproszono nas na rozmowę osobno, jak w filmach. Swoją drogą to ciekawe, że pani w okienku informacji turystycznej potrafi z siebie wydusić kilka słów w innym języku, a w urzędzie ds. cudzoziemców w stolicy kraju obowiązuje bezwzględna polonizacja, prawda?
Wywiad nie był taki zły. Pani wypytywała nas o to, jak się poznaliśmy, co lubimy robić, z kim mieszkamy i czy poznaliśmy nawzajem swoje rodziny. Czego nie można powiedzieć o wywiadzie terenowym w naszym mieszkaniu kilka tygodni wcześniej, gdzie nasza Bogu ducha winna współlokatorka musiała odpowiadać policjantowi na pytania typu: „Czy on tu produkuje bomby?”, „Czy on ją bije?”, „Czy oni tu mieszkają razem?” W czasie tej rozmowy kot wspólokatorki owinął się mu wokół nogi, a ona na to: „Widzi pan, że psy z kotami się lubią!”
Raczej miał dobry humor, bo nie dostała mandatu.
Rozmowę w urzędzie przeszliśmy więc pomyślnie. I tak… po 7 miesiącach oczekiwania i bezcelowego kręcenia się po ulicach mój mąż otrzymał kartę pobytu (jeszcze tylko opłata za wydanie! opłata za procedurę rozpatrzenia wniosku i opłata za wydanie karty to nie to samo moi drodzy!) Życzę powodzenia wszystkim, którzy przechodzą przez te nieludzkie procedury!
To oczywiście nie koniec, bo pierwsza karta pobytu wydawana jest na hmmm… niecały rok. O następną trzeba aplikować jakieś… pół roku przed końcem terminu ważności aktualnej. Dramat.
Pewnie się zastanawiacie, dlaczego w ogóle braliśmy tylko ślub cywilny, skoro oboje jesteśmy wierzącymi chrześcijanami. Zostawię to na odrębny post… ten o ślubie kościelnym w Betlejem
Ciekawi Cię chrześcijaństwo Bliskiego Wschodu, Ziemia Święta i muzyka orientalna? Dołącz do naszej listy mailingowej, gdzie podzielę się z Tobą modlitewną muzyką Bliskiego Wschodu i opowiem o historii i współczesności chrześcijaństwa na Bliskim Wschodzie! Piszę także opowiadania historyczne, które przeniosą Cię na Bliski Wschód!